Od kilku miesięcy (konkretnie od połowy kwietnia) jeżdżę regularnie rowerem. Rekreacyjnie, po okolicy. Była to jedna z najlepszych decyzji w tym czasie – zamiarem było zwiększenie mojej kondycji i pozbycie się zbędnych kilogramów.
Okazało się jednak, że jest to mój sposób na przygnębienie, stres, złe samopoczucie, rozdrażnienie i złość. Rower jest moim lekiem na całe zło. No, prawie:)
Mam ogromną potrzebę podzielenia się z Wami wrażeniami z moich podróży (raczej bliskich niż dalekich). Jest tylko jedno ALE: nie zabieram ze sobą telefonu, nie słucham muzyki przez słuchawki i nie robię zdjęć po drodze. To moje rowerowanie jest tak dobre, bo nie przeszkadzam sobie w nim. Robienie zdjęć stawie mnie „obok” widoków i wydarzeń, a ja chcę zawsze być „w środku”.
Dlatego moja relacja będzie opisowa – jestem ciekawa, czy Was znudzi, czy oczaruje :):) Fajnie, gdybyście w trakcie czytania przymykały czasem oczy i poczuły tę opowieść, może zobaczyły odwiedzane miejsca oczami wyobraźni? Zapraszam…
Jest piątek rano. Jest ciepło, trochę słońca, trochę chmur. Wyprowadzam rower z garażu i wyjeżdżam w codzienną trasę. Mieszkam na wsi, 300 m od otuliny Kampinosu, mam więc to szczęście że moja ulubiona trasa wiedzie przez lasy, pola, łąki i wsie, za to cały czas mam pod kołami asfalt (choć czasem jest to patchwork asfaltowo betonowy). Oddycham z ulgą i uśmiecham się – rozpoczynam moją porcję dobrego dnia…
Jestem w W. W otulinie Kampinosu zdarza się jeszcze las mieszany – i pierwszy odcinek wiedzie właśnie przez taki las. Wjeżdżam więc w strefę cienia, jest chłodno – właściwie to zimno, za to oddycham głęboko rześkim, leśnym powietrzem. Wyraźnie czuję wilgoć i zapach grzybów… Kiedy wyjeżdżam z lasu, po lewej i prawej stronie rozlegają się nieużywane łąki – zarośnięte i pachnące mocno ziołami, tym bardziej, że tu jest dużo słońca. Zatrzymuję się na chwilę i zrywam na polanie dziurawiec – przyda się w domu. Pod nogami chrzęści sucha trawa, dłuższe źdźbła smyrają mnie po łydkach. Lubię to:)
Wjeżdżam do M. Po prawej jest stadnina, najbliższa mojego domu (w okolicy jest ich kilkanaście). Dziś widzę na małym wydzielonym padoku białą klacz i gniadego ogiera. Trochę jak kiczowata makatka, a jednak to rzeczywistość:) Mają się ku sobie, coś się szykuje… Ciekawa jestem czy w stadninie przybędzie źrebię?… Po drugiej stronie drogi podwórze, po którym biega mnóstwo kur i śpi smacznie żółty wiejski pies. Zawsze tak jest – nie wzruszają go ani grzebiące mu pod nosem kury, ani obcy, jak ja. Obcy zdarzają się tu nieczęsto, w trakcie moich rowerowych wypraw mijają mnie 1-2 samochody. Albo wcale…
Domy we wsi są skromne, raczej stare, prawie zawsze z przydomowym ogródkiem kwiatowym na froncie i schludnym obejściem z tyłu domu. Ogródki są ogrodzone, aby nie dostały się tam ani kury, ani psy:) Są bardzo zadbane, kwitną w nich hortensje i róże, czasem floksy i petunie. To są kwiaty z żelaznego repertuaru w okolicy. Jest też jeden niezwykły – w ziemi tkwią 3 krzaki jałowca, a na całej przestrzeni stoi ok. 20 metalowych stojaków z kwitnącymi kwiatami w doniczkach.
Jadąc przez wieś mam dookoła łąki, łąki i wszechobecny las kampinoski. Nie da się uniknąć zieleni. Pięknie – znów uśmiecham się i oddycham głęboko. Na drodze czasem mijam rozjechane zielone orzechy i jabłka z przewieszających się przez płoty papierówek. Wśród łąk widać pojedyncze drzewa – najczęściej dzikie grusze. Moja Babcia robiła kompoty z tych małych dzikich gruszeczek – czuję jego smak i słodycz natychmiast…
Mijam M., wjeżdżam do S. Tutaj domy są bardziej okazałe, nowe, nowoczesne, podjazdy wielgachne, w ogrodach królują bukszpany i tuje. Spokojnie, leniwie…
Za chwilę znowu las – tym razem sosnowy, typowy dla Kampinosu. Zapachy oszałamiające, wdycham zachłannie suche trzeszczące powietrze, pełne olejków żywicznych. Upajam się.
Zaczyna się B. W B. jest duża jednostka wojskowa, w środku lasu. Wstęp wzbroniony, więc mijam ogrodzenie i powoli, z mozołem pedałując pod niewielką górkę wyjeżdżam znów na otwarty teren. Kończą się powoli nieużytki, cywilizacja weszła tu na dobre. Najpierw mijam spore pole pszenicy. Teraz jest dojrzałe, złote, pełne. Czasem robię sobie tu przystanek, żeby posłuchać buszujących w zbożu świerszczy, pooddychać zapachem dojrzałych kłosów i przypomnieć beztroskie wakacje z dzieciństwa…
Za polami ziemniaków i kapusty wjeżdżam w magiczne miejsce. Jest niezbyt ładne, niezadbane, za magię jednak tutaj odpowiedzialne są uszy. To jest moja strefa ukojenia:) Przy drodze rośnie szpaler starych brzóz, nieosłoniętych od wiatru. Kiedy wiatr wieje, liście brzóz szeleszczą obezwładniająco. Jak zamknę oczy, łudząco przypomina mi to szum fal morskich. Cudownie, kojąco – uwielbiam!
Zaraz za zakrętem mijam pole ogórków, wokół posiany jest koper – dziś pachniało jak na polu ogórków małosolnych – aż się zaśmiałam do tego wrażenia.
Powoli kończę moją przejażdżkę, pedałując przez wieś, zaglądając do ogródków, czasami zerkając w zachmurzone niebo.
Tak było dzisiaj – 40 minut wspaniałych doznań. Dotrwałyście do końca? Lubicie takie podróże? A może macie w swoim archiwum zdjęcia, które jak ulał pasują do opisanych miejsc?
Dajcie znać, co jest Waszym lekiem na całe zło!